Kronika psiego domu tymczasowego

Nie tak to miało wyglądać

Sprawy z Witkiem zaczęły iść ku lepszemu. Po dwóch tygodniach problemy z zostawaniem przeszły bez większego udziału z mojej strony. Poszczeka minutę, pokręci się chwilę po mieszkaniu i idzie spać gdzieś na podłodze. Może wcześniej po prostu był zestresowany nowym miejscem.

Jednego razu dostał do żarcia konga nabitego mięsem z puszki. Poszedł z nim do klatki. Wylizał wszystko i siedzi w środku ze spojrzeniem i mową ciała już mi znaną – ze spaceru zapoznawczego, gdzie pracował nad kością i z legowiska, gdzie leżał z gryzakiem. Wywabiam go jedzeniem z pokoju, zamykam za nim drzwi, zabieram pustego konga i wpuszczam z powrotem. Obwąchał klatkę i, nie znalazłszy w niej swojego skarbu, położył się spać na podłodze. Do kajecika leci wpis „Dawać tylko takie przysmaki, które jest w stanie zjeść naraz w całości„.

Raz w tygodniu jedziemy na działkę. Tam możemy spokojnie poćwiczyć bez asysty innych psów i ludzi. Tym razem wpadli goście zobaczyć nowego pieska. Piesek na działce bawił się kijkami. Gość podniósł kijek, którym piesek bawił się kilka minut temu. Piesek poleciał z zębami. Nie doleciał, bo w porę udało mi się stanąć na ciągnącej się za nim smyczy, zostawioną tam właśnie na taki wypadek. Goście nie zwrócili uwagi. Do kajecika poszło „Nie puszczać go luzem jak w okolicy są goście„.

Kontynuujemy wizyty u behawiorysty. Spotykamy się dwa razy w tygodniu w bardzo wąskim gronie. Ćwiczymy spokojne mijanie się z innymi psami, bo okazuje się, że Witek lubi się tylko z tymi psami, które już poznał. Do innych leci z pyskiem. Mam pół strony pytań, ale brakuje czasu, by je omówić. Może to i lepiej, bo z perspektywy czasu wiem, że były to nieistotne drobiazgi, które na tamten moment wydawały mi się wielkimi problemami.

Po ponad miesiącu w końcu się dogadujemy. Od dłuższego czasu nie było prób zamachu stanu. Zakończyliśmy indywidualne spotkania z behawiorystą. Nadal pracujemy nad bronieniem zasobów. Ćwiczymy wymienianie się. Ja rzucam jedną zabawkę, Witek ją przynosi i podaje mi do ręki. Daję mu smakołyk i rzucam drugą zabawkę. Przy jednej z wymian oddał zabawkę, wziął smakołyk i wyskoczył z zębami. Zatrzymał się kilkanaście centymetrów przed moją twarzą. To było tylko ostrzeżenie, bo jakby chciał, to bez problemu by dosięgnął. Odsyłam go do klatki. Tym razem nie była to spokojna komenda. Gdyby pociągnął mi po nosie tak jak kilka tygodni temu pociągnął po łydce, to byłoby niewesoło. Kilka chwil przed wyskokiem było widać, że jest coraz bardziej spięty i niepewny. Powinniśmy byli wtedy przerwać trening. W kajeciku ląduje „Nigdy nie trzymać głowy w zasięgu jego paszczy„.

Ze spacerami nie ma większych problemów. Nie lubi innych psów, ale póki nie podchodzą zbyt blisko, nie zwraca na nie większej uwagi. Na klatce i przed windą czasami dochodzi do małych spięć. Raz zdarzyło się, że Witek rzucił się za mijającym nas biegaczem. Nie dosięgnął, choć było blisko. Poleciało za nami kilka niecenzuralnych słów. Mam dylemat jaki wniosek z tego zapisać w kajeciku. Przecież nie będę przez cały czas na spacerze trzymać go przy nodze.

Sytuacje z ostatnich kilku dni skłoniły mnie do głębszej refleksji. Nie na takiego psa się umawialiśmy. Nie takie były moje wyobrażenia na temat psa w domu. Ta przygoda robi się niebezpieczna dla mnie i dla mojego otoczenia. Nie potrafię przewidywać jego wybryków. Osoby, które w razie mojej chwilowej niedyspozycji miały się nim zająć, boją się go. On sam, będąc w moim pobliżu, cały czas przejawia oznaki stresu, być może wyczuwając moje napięcie. To jest moment, żeby powiedzieć „pas”. Ta sytuacja nie służy ani mi, ani jemu. Witek wraca ze swojej trzeciej adopcji.

Kontaktuję się z hotelikiem, z którego Witek trafił do mnie. Po ostrej wymianie zdań i jasnej informacji, że nic tam nie zdziałam, urywam dalszy kontakt.

Rozmawiam z kilkoma osobami z Fundacji. Wiadomość, że chcę go oddać, nie wywołuje większego zdziwienia. Dowiaduję się rzeczy, które – gdyby były mi znane wcześniej – skutecznie zniechęciłyby mnie do adopcji. Trzeba tylko wiedzieć kogo i o co zapytać. Znajduję stare ogłoszenia o Witku. Jest w nich sporo niewygodnych informacji, ale im nowsze ogłoszenie, tym więcej eufemizmów i generalnie mniej treści.

Po dwóch tygodniach od kontaktu z Fundacją dostaję informację, że nie ma żadnych wolnych domów tymczasowych, psie hoteliki są przepełnione, a poprzedni tymczasowy opiekun Witka ma teraz innego zwierzaka. Proszą o wytrzymanie jeszcze kilku tygodni. Wytrzymuję. O dziwo psiak przez ten czas mocno się zmienił. Jest dużo spokojniejszy w moim towarzystwie. Wcześniej, gdy byliśmy w tym samym pomieszczeniu, trzymał dystans, obserwował mnie kątem oka, dyszał, reagował na każdy mój ruch. Teraz bezceremonialnie ładuje się na sofę obok mnie i wystawia brzuchol do głaskania. Pewnie jak mi zszedł stres, to i on się zaczął czuć bardziej swobodnie. Zastanawiam się, czy nie cofnąć decyzji o oddaniu go.

Tydzień później zgłasza się dwóch chętnych po zwierzaka. Umawiamy się na spacery zapoznawcze. Nie za bardzo wiem jak powinny wyglądać, więc po prostu daję im smycz i chodzimy pół godziny po okolicy, w międzyczasie rozmawiając o psisku. Obaj są zdecydowani brać Witka – choćby już. Mam wybrać, który z nich się lepiej nadaje. Wybieram.

Następnego dnia opiekun-elekt przyjechał po swoją pociechę. Dostaje ode mnie karmy na pół roku i tyle psiego sprzętu, że ledwo mieści się z całym majdanem do samochodu. Sprzęt oddaję, bo nie chcę mieć nic więcej wspólnego z psami. Zakładam, że po tej akcji i tak by mi nie dali następnego.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cała sytuacja była z góry wyreżyserowana w ramach jakiegoś chorego reality show – już od pierwszego przypadkowego spotkania z behawiorystką miesiąc przed adopcją. Nie mogę tylko nigdzie znaleźć ukrytej kamery.

Mam też wrażenie, że od pierwszych dni i Fundacja i behawiorysta wiedzieli jak to się skończy, ale nie mieli nic do stracenia. Zwierzak dostał trzy miesiące życia w niezłych warunkach, a i była szansa, że zostanie tu na stałe.

Po całej tej przygodzie, zamiast trafić na tablicę „Tych klientów nie obsługujemy” we wszystkich psich organizacjach w okolicy, dzień po oddaniu Witka, dostaję z Fundacji propozycję adopcji innego psiaka. Zupełnie tego nie rozumiem. Odmawiam, ale ta propozycja dała mi wiele do myślenia. Powoli wycofuję się z decyzji o porzuceniu psich planów. Może kiedyś dam jeszcze jakiemuś szansę.

Po miesiącu nie wytrzymuję i odzywam się do Fundacji z pytaniem, czy nie potrzebują wolontariusza do bliżej nie określonej pomocy przy psach. W domyśle – spacery, pomoc przy transporcie, może jakaś opieka na parę godzin w nagłych wypadkach. Dostaję odpowiedź, że świetnie się składa, bo na cito potrzeby jest awaryjny dom tymczasowy dla jednego z podopiecznych, którego opiekun wyjeżdża na parę tygodni. Znów nie rozumiem skąd to zaufanie do kogoś, kto adoptował i oddał psa – ale akceptuję i biorę na dwa tygodnie na pokład Majkela.

Przy okazji dowiaduję się, że w końcu – po miesiącu – nowi opiekunowie Witka podpisali umowę adopcyjną i dobrze się dogadują ze zwierzakiem. Dalszych jego losów nie znam. Rok po całym zajściu, w ramach pracy nad Warką, odnawiam kontakt z behawiorystką.

Opublikowano

Kategorie:

, , ,