Kronika psiego domu tymczasowego

Jeszcze bardziej ekspresowa adopcja

Przez pierwsze trzy miesiące nie było żadnego sensownego zgłoszenia od chętnych do adopcji. Były za to dwa bezsensowne. Jedno – do kojca, na podwórko, do pilnowania – zostało od razu odrzucone. Drugie na pierwszy rzut oka nieco sensowniejsze. Było kilka rozmów telefonicznych, była wizyta wolontariusza. Nie było jasnego sygnału dyskwalifikującego, ale była cała masa mniejszych sygnałów. Chętną do adopcji była młoda dziewczyna, mieszkająca razem z partnerem i swoimi rodzicami w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu. W ankiecie deklarowała, że ma doświadczenie z psami, a jej chłopak miał kiedyś amstaffa, ale po dokładniejszym wybadaniu tematu jedno i drugie okazało się nieprawdą. Rodzinie, delikatnie mówiąc, się nie przelewało, a sunia była jeszcze przed kastracją, więc wizja wydania połowy pensji u weterynarza nie pozostawiała złudzeń. Na moment wizyty przedadopcyjnej akurat nikogo innego nie było w mieszkaniu, więc nie wiadomo co jej rodzice myślą o adopcji trzydziestokilowego szczeniaka – a to w sumie ich mieszkanie.

Finalnie Fundacja im odmówiła, podzielając przy tym moje wątpliwości, czy poradzą sobie z takim zwierzem. Jednocześnie umówiliśmy termin sterylki na miejscu – sunia właśnie skończyła pierwszą cieczkę, a i ewentualnym nowym właścicielom spadnie z głowy jeden problem i obciążenie finansowe. Na tydzień przed umówionym terminem los przysłał nam nowych chętnych. Było to starsze małżeństwo opiekujące się wnukami w wieku wczesnoszkolnym.

Widząc jak entuzjastycznie Kloc potrafi witać gości w domu i ile ma energii, puszczenie jej do kilkuletnich dzieci wydawało mi się szaleństwem, ale pan był zdeterminowany – mimo, że jeszcze nie widział psiny na żywo i mieszka kilkaset kilometrów od nas. Tak się jednak złożyło, że właśnie tego dnia wieczorem będą u rodziny, pół godziny drogi od nas, i chcieliby zobaczyć na żywo Kloca. Sunia nie ma problemów z jazdą samochodem, więc zgodziliśmy się i umówiliśmy na cito spotkanie. Ku mojemu zdziwieniu, miał w nim uczestniczyć też przedstawiciel Fundacji. Dla pewności dopytuję, czy na pewno jedziemy tylko na prezentację. Tak, nie ma mowy o adopcji z miejsca – nie przed wizytą przedadopcyjną i sterylką. Na wszelki wypadek biorę jednak dokumenty suni.

Pojechaliśmy. Plan jest taki, że mam wybadać jak się zachowają w obliczu nadmiaru energii Kloca. Cel jest taki, by nieco ich przestraszyć i pokazać, że taki pies podczas zabawy może niechcący przewrócić dziecko lub trochę za mocno złapać pyskiem. Spotkaliśmy się u nich na podwórku. Upewniwszy się, że zamknęli za mną bramę, wypuszczam zwierzaka z bagażnika. Najpierw prowadzę na smyczy, witamy się i – jak widzę, że nic złego się nie dzieje – puszczam ją luzem.

Następne pół godziny było bardzo interesujące. Dzieci ani trochę nie bały się psa, mimo że wielością i masą był do nich zbliżony. Suczysko było nadzwyczajnie delikatne w zabawie, ganiając się z młodymi po podwórku. Babcia była trochę przestraszona, ale dziadek dobrze dawał sobie radę z prowadzeniem zwierzaka i kontrolowaniem co się dzieje. Przedstawiciel Fundacji patrzył trochę z niedowierzaniem. Skończyło się tak, że na miejscu podpisali umowę adopcyjną, a mi przyszło wracać do domu w samotności.

Finalnie zwierzak siedział u mnie cztery miesiące. Był pierwszym, którego udało mi się nauczyć wspólnego biegania. Mimo że nie był rasowcem, mocno zmienił moją opinię na temat charakteru amstaffów. Nie był bez wad i kosztował mnie trochę nerwów, głównie na początku naszej znajomości. Finalnie jednak Kloc był wiernym towarzyszem, potrzebującym cierpliwego, stanowczego i równie oddanego przewodnika, w którego był w stu procentach wpatrzony.

Sunia szybko przyzwyczaiła się do nowego domu i – poza krótkim incydentem związanym z ciążą urojoną – nie sprawiała problemów. Ostatnia informacja, którą przekazali nowi opiekunowie, to zaświadczenie o kastracji, dostarczone miesiąc po tym jak wzięli zwierzaka. Kloc zachował u nich swoje dotychczasowe imię.

Opublikowano

Kategorie:

, , ,